Rozważając czwartą tajemnicę radosną różańca- „Ofiarowanie Pana Jezusa w świątyni”, przyszła mi myśl, że mimo powszechności tego zwyczaju w tamtym czasie, jego świadome wykonanie wymagało ogromnego zaufania Bogu. Jeżeli coś lub kogoś ofiarujemy Bogu to de facto zgadzamy się, żeby postąpił z tym jak chce. Jeśli coś komuś pożyczamy na ogół oczekujemy zwrotu w nienaruszonym stanie. Dar pozwala osobie obdarowanej zrobić z nim wszystko, nawet wyrzucić do kosza. Skoro więc ofiarujemy Bogu swoje życie, to możemy doświadczyć uzdrowienia na które czekaliśmy latami, ale możemy również stracić prace, bliskich czy też poważnie zachorować. O ile wypowiadanie w modlitwie tego, że ofiaruję życie Bogu, nie było dla mnie problemem. To jednak zrobienie tego z pełną świadomością możliwych konsekwencji tej decyzji to zupełnie inna kwestia. A jednak to konieczne. Bo co to za dar, który zabieramy komuś jak tylko widzimy, że nie postępuje z nim tak jak my tego chcemy…
poniedziałek, 18 grudnia 2017
niedziela, 19 listopada 2017
Warto dziękować
Jakiś czas temu miałem taki okres w moim życiu, że byłem ciągle niezadowolony i sfrustrowany. Właściwie sam się dziwiłem dlaczego, bo obiektywnie rzecz biorąc było całkiem nieźle. Większość rzeczy za które się brałem wychodziła mi, miałam również sporo innych powodów do radości. A mimo to jakoś się tym wszystkim nie potrafiłem cieszyć. Miałem też trochę problemów, jednak niespecjalnie poważnych, zresztą wydawałoby się, że przy ogromie dobra, którego doświadczyłem nie powinny mieć one większego znaczenia. Rzeczywistość jednak okazała się taka, że te problemy bardzo skutecznie potrafiły przysłonić mi całą resztę. Kiedy się zastanawiałem nad tym dlaczego tak jest, doszło do mnie, że przez długi czas w ogóle nie dziękowałem Bogu za to co od Niego otrzymuję. Za to całkiem sporo narzekałem na nieprzyjemności których doświadczałem. Dobro traktowałem jako coś co mi się po prostu należy. A zło jako jawną niesprawiedliwość. Skoro dobro było czymś w rodzaju standardu, oczywistości, rzecz jasna zupełnie nie zwracałem na nie uwagi. O dziękowaniu za nie już nawet nie wspominając. Jak przecież dziękować za coś co mi się w końcu należy? Doprowadziło to do sytuacji, w której wydawałoby się, że jedyne czego doświadczam to jakieś nieprzyjemności. Bycie szczęśliwym żyjąc w przekonaniu, że otacza mnie jedynie zło jest praktycznie niemożliwe. I byłoby takie niezależnie od tego jak bardzo by mi się w życiu układało. Nie ma szczęścia bez dziękczynienia. Nie ma radości bez wdzięczności.
niedziela, 15 października 2017
„Strzeżcie się, żebyście nie gardzili żadnym z tych małych"
„Strzeżcie się,
żebyście nie gardzili żadnym z tych małych; albowiem powiadam
wam: Aniołowie ich w niebie wpatrują się zawsze w oblicze Ojca
mojego, który jest w niebie.„ (Mt 18, 10)
Myślę, że głównym
problemem w naszym zamknięciu na drugiego człowieka nie jest to, że
nie dajemy komuś szansy na kontakt czy nawet to że nie okazujemy
miłosierdzia wobec kogoś, kto być może potrzebuję pomocy. Wbrew
pozorom konsekwencje takiej postawy uderzają również w nas i to
przynajmniej z taką samą siłą jak człowieka, którego
odrzuciliśmy. Może się okazać, że nie dając szansy drugiemu
człowiekowi nie daliśmy szansy Bogu. Bóg działa, mówi posługując
się ludźmi i to wszystkim ludźmi! W Ewangelii świętego Mateusza
Jezus mówi: „Strzeżcie się, żebyście nie gardzili żadnym z
tych małych”. Żadnym! Mam nie gardzić nie tylko tym pobożnym,
miłym, uprzejmym, ale każdym człowiekiem. Jestem przekonany, że
Bóg posługuję się również niewierzącymi. Osobiście
doświadczyłem, tego że w momencie kiedy zaczynałem się otwierać
na drugiego człowieka działy się naprawdę niesamowite rzeczy.
Pamiętam jak jadąc na wakacje, z grupą znajomych, miałem masę
obaw, związanych z tym czy te osoby będą uwzględniały w swoich
planach moją chęć uczestniczenia w niedzielnej Mszy Świętej. Nie
dość, że brały to pod uwagę to nawet pomagały mi znaleźć w
jakich kościołach i o której godzinie jest Eucharystia. Ze
zdziwieniem zauważyłem też, że zupełnie znikąd w naszych
rozmowach zaczynały się pojawiać rozmowy dotyczące wiary czy
sensu życia. Był to dla mnie ważny czas, w którym doświadczyłem
takiej życzliwości jak chyba nigdy wcześniej, na żadnych
rekolekcjach, w żadnej wspólnocie. Jak wiele bym stracił, gdybym
wtedy posłuchał moich lęków…
piątek, 29 września 2017
A myśmy się spodziewali...
„Tego samego dnia
dwaj z nich byli w drodze do wsi, zwanej Emaus, oddalonej
sześćdziesiąt stadiów od Jerozolimy. Rozmawiali oni z sobą o tym
wszystkim, co się wydarzyło. Gdy tak rozmawiali i rozprawiali z
sobą, sam Jezus przybliżył się i szedł z nimi. Lecz oczy ich
były niejako na uwięzi, tak że Go nie poznali. On zaś ich
zapytał: «Cóż to za rozmowy prowadzicie z sobą w drodze?»
Zatrzymali się smutni. A jeden z nich, imieniem Kleofas,
odpowiedział Mu: «Ty jesteś chyba jedynym z przebywających w
Jerozolimie, który nie wie, co się tam w tych dniach stało».
Zapytał ich: «Cóż takiego?» Odpowiedzieli Mu: «To, co się
stało z Jezusem Nazarejczykiem, który był prorokiem potężnym w
czynie i słowie wobec Boga i całego ludu; jak arcykapłani i nasi
przywódcy wydali Go na śmierć i ukrzyżowali. A myśmy się
spodziewali, że On właśnie miał wyzwolić Izraela. Tak, a po tym
wszystkim dziś już trzeci dzień, jak się to stało.” (Łk 24,
13-21)
Często zauważam,
w moim życiu, że najwięcej łask podczas rekolekcji, spotkań
modlitewnych czy Mszy Świętych otrzymuje, kiedy przychodzę na nie
bez żadnych oczekiwań względem Boga. Miałem wręcz taką
sytuacje, że idąc na rekolekcje, z nastawieniem, że właściwie
ostatnio otrzymałem już wszystko potrzebowałem i nic więcej się
nie wydarzy, doświadczyłem niesamowitych rzeczy. Z kolei prawie za
każdym razem, kiedy szedłem mając w głowie całą listę rzeczy,
które wymagałyby rozwiązania, zazwyczaj wracałem zawiedziony.
Dlaczego? Czy wtedy Bóg nie działał? Myślę, że działał i to
równie mocno jak wtedy, kiedy doświadczałem cudów. Niemniej
jednak jest we mnie duża skłonność do tego, żeby zamiast cieszyć
się z dobra, które otrzymałem rozpaczać nad tym, którego nie
otrzymałem. Idąc z całą listą problemów miałem też całą
listę scenariuszy i ich rozwiązania, oraz oczekiwanie, że wydarzy
się to teraz, w tej chwili. A tu nic. Nawet jeśli doświadczałem
czegoś dobrego, to tego nie zauważałem, bo nie był to tym na co
liczyłem. Zawsze kiedy słyszę powyższy fragment uśmiecham się
na myśl jakie bliskie jest mi zdanie: „A myśmy się
spodziewali...”. To obraz większości moich zawodów. A miało być
tak pięknie… No tak, ale czy można znaleźć tu jakieś pozytywy
poza refleksją, że należy być cierpliwym i nie budować w głowie
scenariuszy. Można. Wystarczy wziąć do ręki Pismo Święte i
zobaczyć co się działo dalej...
wtorek, 26 września 2017
Cóż znaczy kubek wody?
„Kto poda kubek
świeżej wody do picia jednemu z tych najmniejszych, dlatego że
jest uczniem, zaprawdę powiadam wam, nie utraci swojej nagrody».”
(Mt 10, 42)
Myślę, że poza
tym podstawowym, oczywistym przesłaniem tego fragmentu, zachęcającym
do niepowstrzymywania się przed nawet najdrobniejszymi i pozornie
najmniej istotnymi formami życzliwości, istnieje jeszcze inne, moim
zdaniem równie ważne znaczenie tego wersetu. A mianowicie to, że
należy być wdzięcznym za każde nawet najmniejsze dobro. Wydaje
się być to oczywistym, ale moje własne doświadczenie pokazuje coś
zupełnie innego. Rozwijająca się technologia, narzuca coraz to
nowe, lepsze standardy. I dobrze, bo przecież sprawia to, że
ludziom się żyję coraz lepiej, wygodniej i bezpieczniej, a to w
końcu jest celem nauki. Niemniej jednak doprowadza to do tego, że
człowiek zaczyna uważać, że pewne rzeczy mu się należą, że są
częścią pewnego standardu, nieodłącznym elementem
rzeczywistości. Jest to oczywiście czymś dobrym, ustalanie pewnych
minimów poniżej które nie należy schodzić. Wynika to z troski o
drugiego człowieka, zapobiega łamaniu jego praw. Jednak to
równocześnie sprawia, że człowiek nie ma potrzeby być
wdzięcznym, drugiemu człowiekowi i Bogu za to co otrzymuje. Bo cóż
znaczy kubek wody? Cóż znaczy uśmiech? Cóż znaczy życzliwość? Może prawie nic, ale straszny byłby świat gdyby tego zabrakło...
niedziela, 21 maja 2017
#8 - Przyjmowanie cierpienia
Ostatnimi czasy byłem bardzo
sfrustrowany moim życiem i tym, że nie wszystko układa się po mojej myśli.
Byłem rozczarowany tym, że ludzie nie zachowują się wobec mnie tak jak bym tego
chciał i że wiele rzeczy w otaczającym mnie świecie jest niesprawiedliwych. A
jeszcze bardziej byłem sfrustrowany samym sobą, że mnie tak to wszystko
przytłacza. Często jak mam gorszy czas to czytając Pismo Święte lub jakąś
książkę religijną natrafiam na słowo, które jest jakimś wsparciem lub
wskazówką, ale tym razem było to coś o wiele mocniejszego. Przez kilka dni
niemal co chwile słyszałem lub czytałem o przyjmowaniu cierpienia i
akceptowaniu woli Bożej w swoim życiu.
czwartek, 26 stycznia 2017
Opuszczona latryna
Jakiś czas temu, zupełnie przypadkowo w moje ręce trafiła książka generała George’a Pattona: „Wojna jak ją poznałem”. Jest to relacja amerykańskiego generała z II Wojny Światowej. Na początku nie byłem do niej przekonany, ale z braku innych opcji ostatecznie do niej sięgnąłem i tego nie żałuje. Książka jest napisana w świetnym stylu tak, że ciężko się właściwie od niej oderwać, a czytając niektóre anegdotki ciężko powstrzymać się od śmiechu. Tą najzabawniejszą z tych na które dotychczas trafiłem przytoczę tutaj. Generał Patton brał udział zarówno w I jak i II Wojnie Światowej. Podczas obu tych wojen przebywał, we Francji. Podczas jego drugiego pobytu w tym kraju zdarzało mu się odwiedzać miejsca, w których był w 1917 roku. Z jednym z nich związana jest następująca historia:
"Mieszkańcy przez cały czas opiekowali się grobem bohatera narodowego zwanym "opuszczoną latryną". Jego historia jest następująca. W 1917 roku zjawił się u mnie z wielkim płaczem mer mieszkający w "nowym domu" w Bourg noszącym datę 1760 rok, aby mi donieść o śmierci jednego z moich żołnierzy. Ponieważ nic mi nie było wiadomo o tym smutnym wydarzeniu, a nie chciałem się do tego przyznać wobec cudzoziemca, zwodziłem go dopóty, dopóki nie stwierdziłem, że żaden z moich żołnierzy nie zmarł. Mer nalegał jednak, abyśmy poszli z nim na "grób", uczyniliśmy to więc i ujrzeliśmy niedawno zlikwidowaną latrynę, przyzwoicie zasypaną, na której jednym końcu przybita była na kiju tabliczka z napisem "opuszczona latryna". Francuzi wzięli to za krzyż. Nie zdobyłem się na to, aby powiedzieć im prawdę." Ta historia doprowadziła mnie do pewnej refleksji.
Myślę, że wiele osób (w tym ja) ma skłonność do zbyt pochopnej oceny sytuacji. Wyciągania wniosków na temat czyjegoś myślenia o mnie, na podstawie tego jak ktoś na nas spojrzy, czy się odezwie czy nie. A może się okazać, że coś co wzięliśmy za grób, nad czym rozpaczaliśmy, jest tylko opuszczoną latryną.
"Mieszkańcy przez cały czas opiekowali się grobem bohatera narodowego zwanym "opuszczoną latryną". Jego historia jest następująca. W 1917 roku zjawił się u mnie z wielkim płaczem mer mieszkający w "nowym domu" w Bourg noszącym datę 1760 rok, aby mi donieść o śmierci jednego z moich żołnierzy. Ponieważ nic mi nie było wiadomo o tym smutnym wydarzeniu, a nie chciałem się do tego przyznać wobec cudzoziemca, zwodziłem go dopóty, dopóki nie stwierdziłem, że żaden z moich żołnierzy nie zmarł. Mer nalegał jednak, abyśmy poszli z nim na "grób", uczyniliśmy to więc i ujrzeliśmy niedawno zlikwidowaną latrynę, przyzwoicie zasypaną, na której jednym końcu przybita była na kiju tabliczka z napisem "opuszczona latryna". Francuzi wzięli to za krzyż. Nie zdobyłem się na to, aby powiedzieć im prawdę." Ta historia doprowadziła mnie do pewnej refleksji.
Myślę, że wiele osób (w tym ja) ma skłonność do zbyt pochopnej oceny sytuacji. Wyciągania wniosków na temat czyjegoś myślenia o mnie, na podstawie tego jak ktoś na nas spojrzy, czy się odezwie czy nie. A może się okazać, że coś co wzięliśmy za grób, nad czym rozpaczaliśmy, jest tylko opuszczoną latryną.
Subskrybuj:
Posty (Atom)