Kiedy patrzę na swoją transformację, która miała miejsce na przestrzeni lat, widzę zmiany w sobie, które w pewnym sensie są zmianami na lepsze i gorsze jednocześnie. Ocena tych zmian może być diametralnie różna w zależności od obranej miary. A większość z tych miar można uznać za bardzo istotne, co znacząco komplikuje sytuacje. Zmiany są bardzo głębokie, o czym świadczy fakt, że kiedy wróciłem jakiś czas temu do tekstów, które napisałem w czasach liceum, odczuwałem nie tylko to, że utraciły one swoją aktualność, ale także pewien rodzaj wstydu z tego powodu, że kiedyś w ogóle w taki sposób myślałem. Jest to rzecz jasna niezbyt zdrowy sposób myślenia. Trudno oczekiwać, żeby ktoś z bardzo niewielkim doświadczeniem życiowym myślał jak ktoś, kto już zdążył doświadczyć w życiu znacznie więcej. Nie ma też nic uwłaczającego w myleniu się czy popełnianiu błędów o ile staramy się z nich wyciągać wnioski, a błędy w myśleniu korygować. Zresztą błądzenie i podejmowanie złych decyzji jest nieodłączną częścią naszego życia, czymś co ostatecznie sprawia, że się rozwijamy. Być może więc warto by było spojrzeć na nie w szerszym kontekście, nawet z pewnym rodzajem dumy. Oto droga, którą przeszedłem. Czasem była wyboista, ale te wszystkie nierówności ukształtowały mój charakter i sprawiły, że jestem tym kim jestem.
Kiedy patrzę na siebie, sprzed kilku lat, a także na swoje teksty, widzę, że postrzegałem świat jako znacznie mniej skomplikowane miejsce. Wszystko wydawało się znacznie prostsze. Chciałoby się powiedzieć, że cechowała mnie duża naiwność, ale być może nie zawsze to była naiwność, ale ciężar życia sprawił, że w niektórych aspektach stałem się teraz zgorzkniały i bardziej pesymistycznie nastawiony. A być może oba wytłumaczenia są w tym przypadku poprawne. Zmiany, które we mnie zaszły na pewno można nazwać rozwojem na poziomie intelektualnym. Rozumiem i dostrzegam znacznie więcej niż kiedyś, zarówno w otaczającym mnie świecie jak i w sobie. Znacznie wzrosła też moja otwartość. Paradoksalnie jednak większa wiedza niekoniecznie niesie z sobą większy pokój. Poznanie bardziej niektórych problemów sprawiło, że nie wiem co o nich myśleć. Zdaje się, że istnieje dużo takich, dla których nie ma dobrych rozwiązań, mimo, że kiedyś zdawało mi się, że je znam. Jednym z największych i najtrudniejszych odkryć było doświadczenie zła i tego, że każdy może zranić. Doświadczenie tego, że ja również nie jestem zupełnie nieszkodliwy i niegroźny i również potrafię zadawać ból. Istnienie zła wydaje się być czymś oczywistym. Nawet przedszkolak wie, że nie każdemu należy ufać. Od małego uczy się dzieci, żeby nie ufać nieznajomym. Od pierwszych lat dowiaduje się też o okrucieństwach wojen czy zbrodniach wojennych. Uczy to jednak, że zło jest czymś względnie dalekim, abstrakcyjnym. Zagrożenie jest gdzieś daleko, a najbliższe otoczenie jest bezpiecznym azylem. Dopiero doświadczenie zła ze strony najbliższych osób, wyrywa z tej iluzji bezpieczeństwa. Nagle się okazuje, że człowiek, któremu ufałeś też potrafi zranić. Czasem jest to coś niezamierzonego, ale bywają sytuacje, w których jest zrobione to z pełną premedytacją. Doświadczenie zranienia przez bliską osobę, równa z ziemią poczucie bezpieczeństwa. Oto jedna z niewielu rzeczy, które wydawała się być pewna, w tym niepewnym świecie, nagle przestaje nią być. Doświadczenie tego po raz pierwszy jest czymś wręcz dewastującym, po czym trudno się pozbierać. A pełne zaufanie kolejnym osobom i otwarcie się przed nimi, przestaje być naturalnym zachowaniem, a staje się aktem odwagi. Postawa zaufania przestaje być domyślnym sposobem zachowania, od teraz ktoś na to zaufanie musi zapracować. A nawet jak ktoś już zapracuje na zaufanie, to są w nas miejsca, w które nie wpuszczamy prawie nikogo. Jest coś niezwykle przygnębiającego w tej wizji. Istnieje we mnie potrzeba bycia zrozumianym w sposób dogłębny. Nie jest to jednak, możliwe bez całkowitego, a przynajmniej znacznego odsłonienia się, którego się często boję. Często w sytuacjach, kiedy przeżywałem trudności bardzo chciałem, żeby to zostało zauważone, a jednocześnie robiłem wszystko, żeby nikt nie zauważył, że coś jest nie tak. Daje to poczucie jakiegoś bezpieczeństwa, ale za to pogłębia poczucie samotności. Kiedy próbuje analizować z czego wynika to, że często staram się robić dobrą minę do złej gry, dochodzę do wniosku, że wynika to z tego, że nie chcę okazywać słabości. W słabości nie ma nic pociągającego. Zachwycają nas ludzie sukcesu, ludzie odważni, tacy, którzy zdają się być nie do złamania. Słabi zasługują co najwyżej na litość, a nie na podziw. Przekonanie o tym, że na miłość i bliskość trzeba sobie zasłużyć, które wciąż mocno tkwi we mnie, a także pewnie w wielu innych osobach, jest bardzo niszczące. Możemy korzystać z języka religijnego i mówić o tym, że Bóg kocha, każdego człowieka i że każdy człowiek jest ważny, ale ostatecznie wszystko dookoła zdaje się mówić, że w praktyce to wcale tak nie działa. Bóg może i kocha każdego człowieka, ale wśród ludzi zdają się panować inne zasady. A odwoływanie się do miłości Boga, podczas rozmowy z człowiekiem, który czuje się zupełnie osamotniony może mieć często porównywalny sens jak przytaczanie komuś, kto umiera z pragnienia, fragmentu Pisma Świętego mówiącego o tym, że Słowo Boże orzeźwia duszę. Ostatecznie efekt jest taki, że staram się budować swój wizerunek jako kogoś, kto trzyma swoje życie mocno w swoich rękach i jest dokładnie w tym miejscu, w którym chciałby być, co nie zawsze jest prawdą. Zachowuje się jak handlarz aut, który próbuje sprzedać samochód po wielu wypadkach jako taki w stanie niemal idealnym. A przecież wszyscy jesteśmy słabi. Wszyscy jesteśmy poturbowani przez życie. Niektórzy mniej, inni bardziej. Wgniecenia są w różnych miejscach. Mniej lub bardziej widoczne, ale na pewno gdzieś są.
Doświadczenie cierpienia obniżyło moją wrażliwość. Przyzwyczajenie do odczuwania bólu sprawiło, że przywykłem by obserwować go u siebie czy innych. Stał się jakby częścią otaczającego mnie krajobrazu. Nie za bardzo wiem, w którym momencie się to stało, ale widząc czyjeś cierpienie, przestało to oddziaływać w znaczący sposób na moje emocje. Pamiętam, że kiedy przez parę dni przebywałem w obozie dla uchodźców na Lesbos to na poziomie intelektualnym miałem świadomość, że dzieje się tam coś bardzo złego, ale na poziomie emocjonalnym nie wpływało to na mnie prawie wcale. Właściwie jest to bardzo przydatne, bo pozwala mi na wiele spraw spojrzeć na chłodno podczas, gdy inne osoby, są pogrążone w emocjach. Jednak z perspektywy kogoś, kto patrzy na moje zachowanie z boku może wyglądać to jako egoizm. I może w jakimś stopniu jest to egoizm.
Po paru latach zauważyłem też jak zmienił się mój sposób patrzenia na wiarę i na Boga. Dziecięca ufność, którą miałem kilka lat temu mocno stopniała. Bóg jest i pewnie działa, ale żeby coś się zmieniło muszę faktycznie na to samemu zapracować. Muszę przyznać, że wpadłem w pewną pułapkę, z której do dziś próbuje się wydostać. Doświadczenie długotrwałego cierpienia i idących z nim długotrwałych modlitw o to, żeby coś się zmieniło, które zdawały się nie być wysłuchane, sprawiły, że w pewnym momencie przestałem prosić i pytać. Bóg jest, ale chyba nie potrzebuje wskazówek. Poprowadzę swoje, życie po swojemu, bo kiedy pytałem o drogę czy prosiłem o światło to odnosiłem wrażenie, że nie dostawałem żadnej pomocy. Jednak możliwe jest, że choć tego nie widziałem to On cały czas mnie prowadził. Ja jednak zacząłem żyć w poczuciu, że to ja jestem sobie sterem i żaglem. Ma to swoje dobre strony. Poczucie, że tylko od mnie zależy co ze mną będzie może motywować do działania i sprawić, że będę szybciej podejmował istotne decyzje. Jednak brak refleksji, która była częścią modlitwy może sprawić, że decyzje te będą pochopne. Myślę, że często się tak zdarzało w moim życiu. Strategia jaką często przyjmuje w kryzysowych sytuacjach jest taka, że w momencie gdy coś nie działa to zaczynam myśleć o tym co mogę zmienić, żeby było inaczej. Czuję, że nic się w moim życiu nie dzieje. To może warto by było je jakoś rozhuśtać? Może znaleźć ciekawszą pracę? Może wejść w nowe środowisko i poznać nowych ludzi? To zasadniczo dobra strategia na wyjście z marazmu. Może się jednak okazać, że po jakimś czasie nowości przestaną być nowe i wróci poprzedni stan, a sił na dalsze zmiany już nie będzie.