niedziela, 27 listopada 2022

Niezbywalna godność

 Jeden z moich wykładowców z czasów studiów zwykł mówić przed każdym zaliczeniem, że kiedy jeszcze istniały papierowe indeksy do których wpisywało się oceny, to ocenę niedostateczną zawsze wpisywał z szacunkiem. Tłumaczył, że chciał w ten sposób podkreślić, że ta dwójka w indeksie świadczy jedynie o braku odpowiedniej wiedzy do zaliczenia przedmiotu, a nie o jego stosunku do konkretnego studenta. Piątkę, jak mówił, można było wpisać nonszalancko, bez starania się, ale dwójka musiała być wpisana z ogromnym szacunkiem i dokładnością. Muszę przyznać, że zwykle mnie dość bawiło to wielokrotne podkreślanie szacunku wobec nas i tego, że ocena to tylko ocena. Koniec końców to dość oczywiste. Niemniej jednak było w tym jednocześnie coś bardzo pięknego i świadczącego o mądrości tego wykładowcy. Podkreślenie tego, że jakkolwiek by Ci nie poszło zasługujesz na szacunek.

Po latach uświadomiłem sobie, że jest to jednocześnie bardzo ewangeliczne i jest jednym z najważniejszych przesłań chrześcijaństwa. Jezus szedł do osób z marginesu, odrzuconych przez innych, żeby powiedzieć im że niezależnie od tego w jakiej sytuacji się aktualnie znajdują są ważni. I nie jest istotne z jakiego powodu się na tym marginesie znaleźli. Ewangelia uczy nas, że każdy człowiek niezależnie od tego kim by był i co zrobił ma swoją niezbywalną godność. Tej godności nie można mu zabrać, ani on nie może się w żaden sposób jej pozbawić. Jest tak czymś oczywistym i nieusuwalnym, że nawet jakby ktoś sam się chciał jej zrzec to nie będzie to możliwe. Każdemu z nas należy się szacunek wynikający z samego faktu bycia człowiekiem. I niezależnie co by się nie działo i co by nie zrobił tym człowiekiem pozostanie. Dlatego nie ma takiej sytuacji, która by w jakikolwiek sposób uzasadniała czy usprawiedliwiała poniżanie i upokarzanie drugiej osoby. Nikomu nie można odmówić człowieczeństwa. Jest jeden cytat Thomasa Jeffersona, który bardzo lubię: „Uważamy następujące prawdy za oczywiste: że wszyscy ludzie stworzeni są równymi[...]". Uważam, że nie tylko zostali stworzeni równymi, ale równymi już pozostaną, aż do śmierci.


sobota, 19 listopada 2022

Cena sensu

 Kiedy myślimy o poświęcaniu swojego czasu drugiemu człowiekowi, służbie innym czy dzieleniu się tym co mamy, zazwyczaj myślimy o ponoszeniu swego rodzaju straty. Rezygnujemy ze swojego cennego czasu, który moglibyśmy zagospodarować w inny sposób. Oddajemy część naszych pieniędzy, które moglibyśmy wykorzystać teraz lub w przyszłości na coś co będzie służyło nam lub sprawi nam przyjemność. Jest to jakiś koszt, który czasem ponosimy kierując się różnymi motywacjami. Ale czy napewno jest to koszt? Ostatnio przyszedł mi do głowy pewien eksperyment myślowy. Załóżmy, że jestem sytuacji kiedy wszyscy poza mną zginą, ale ja mogę ocalić siebie. Czy chciałbym z tego skorzystać? Zachował bym swoje życie, ale czy byłoby ono szczęśliwe? Jest też mniej drastyczna wersja. Wybór pomiędzy ogromnym bogactwem, które wiązałoby się z równie wielką samotnością, czy życie w ubóstwie, ale pośród wielu bliskich osób. Kiedy patrzę na moje życie to zdaje sobie sprawę, że widziałem w nim największy sens, wtedy gdy musiałem wziąć za coś lub za kogoś odpowiedzialność. Kiedy miałem świadomość, że jeżeli nie nie wypełnię swojego zadania to coś nie wyjdzie lub ktoś ucierpi. Świadomość, że jest ktoś komu jestem potrzebny nadaje temu życiu sens. Nie jestem nic nie znaczącym elementem, który można tak po prostu wyjąć i to nic nie zmieni w tym świecie. Wzięcie na siebie odpowiedzialności jest pewnym ograniczeniem, częściową rezygnacją ze swojego komfortu, a także częściowym poświęceniem swojej wolności. Jest to z pewnością koszt. Ale  czy życie ze świadomością, że tak naprawdę mógłbym nie istnieć i nic by to nie zmieniło ma jakikolwiek sens? Uznaje to za coś oczywistego i nie wymagającego dalszego udowadniania, że życie w którym nie mogę dawać innym siebie, im służyć, być dla kogoś wsparciem jest nic nie warte. Czas, który mam jest nic nie warty jeżeli nie mógłbym go choć w pewnym stopniu dzielić z innymi. Pieniądze przestaję mieć znaczenie jeżeli służą tylko mi. Poświęcenie czasu innym nie jest jego traceniem, ale nadawaniem mu wartości. A nawet całe bogactwo tego świata nie wypełni pustki którą niesie z sobą samotność. Może więc pewne koszty nie są tak naprawdę kosztami, a jeśli nimi są to może czasem warto je ponieść?

sobota, 29 października 2022

Czy chcemy żyć pośród popiołów?

 "Jeśli cię kto uderzy w policzek, nadstaw mu i drugi. Jeśli zabiera ci płaszcz, nie broń mu i szaty." (Łk 6, 29)

Zawsze kiedy czytam fragmenty, które może nie do końca rozumiem lub nie do końca potrafię się z nimi zgodzić, zastanawiam się dlaczego pewne słowa padły i jaki jest ich praktyczne zastosowanie. To że są zawarte w Biblii i wypowiedział je Jezus to za mało. Żebym je zaakceptował muszę odnaleźć w nich coś co faktycznie czyni moje życie lepszym. I zrozumienie niektórych rzeczy zajmuje mi trochę czasu.

To jest trudny fragment dla mnie, ponieważ godzi w moją potrzebę sprawiedliwości. Nikt nie ma prawa naruszać mojej nietykalności ani zagrabić rzeczy, które należą do mnie. Zresztą postawa ustępstw, kojarzy się z słabością, z tym że nie potrafimy się obronić.

Ostatnio jednak zrozumiałem, że wielu sytuacjach jest to po prostu postawa, która jest racjonalna i pragmatyczna. Jeśli na spoliczkowanie odpowiem swoim uderzeniem to może się wywiązać walka, która skończy się tym, że oboje poniesiemy jeszcze poważniejsze rany. Być może nawet ktoś z nas zginie. Jeżeli nie pozwolę zabrać swojego płaszcza to być może oboje skończymy z podartymi ubraniami. Czy więc ten opór ma sens? Poczucie dumy i pragnienie sprawiedliwości wzywa do nieustępliwości, bo przecież ktoś chce zagarnąć co jest nasze i uderzyć w nasze prawa. Może jednak się okazać, że stawianie oporu i chęć doprowadzenie do sprawiedliwości sprawi, że sytuacja stanie się znacznie gorsza od tej, która by nastąpiła gdybyśmy zdecydowali się ustąpić. Być może oboje w ten sposób ucierpimy, więc agresor również. Ale czy to jakaś pociecha? Ktoś kto kieruje się poczuciem dumy i walką o sprawiedliwość za wszelką cenę, jest gotów zaakceptować to że otaczający go świat stanie w ogniu byleby doprowadził do postawienia na swoim. Kiedy jednak odniesie zwycięstwo może się okazać, że wokół zostaną już tylko popioły. Czy chcemy żyć pośród popiołów?


sobota, 7 maja 2022

Credo

Kiedy patrzę na swoją transformację, która miała miejsce na przestrzeni lat, widzę zmiany w sobie, które w pewnym sensie są zmianami na lepsze i gorsze jednocześnie. Ocena tych zmian może być diametralnie różna w zależności od obranej miary. A większość z tych miar można uznać za bardzo istotne, co znacząco komplikuje sytuacje. Zmiany są bardzo głębokie, o czym świadczy fakt, że kiedy wróciłem jakiś czas temu do tekstów, które napisałem w czasach liceum, odczuwałem nie tylko to, że utraciły one swoją aktualność, ale także pewien rodzaj wstydu z tego powodu, że kiedyś w ogóle w taki sposób myślałem. Jest to rzecz jasna niezbyt zdrowy sposób myślenia. Trudno oczekiwać, żeby ktoś z bardzo niewielkim doświadczeniem życiowym myślał jak ktoś, kto już zdążył doświadczyć w życiu znacznie więcej. Nie ma też nic uwłaczającego w myleniu się czy popełnianiu błędów o ile staramy się z nich wyciągać wnioski, a błędy w myśleniu korygować. Zresztą błądzenie i podejmowanie złych decyzji jest nieodłączną częścią naszego życia, czymś co ostatecznie sprawia, że się rozwijamy. Być może więc warto by było spojrzeć na nie w szerszym kontekście, nawet z pewnym rodzajem dumy. Oto droga, którą przeszedłem. Czasem była wyboista, ale te wszystkie nierówności ukształtowały mój charakter i sprawiły, że jestem tym kim jestem. 
     Kiedy patrzę na siebie, sprzed kilku lat, a także na swoje teksty, widzę, że postrzegałem świat jako znacznie mniej skomplikowane miejsce. Wszystko wydawało się znacznie prostsze. Chciałoby się powiedzieć, że cechowała mnie duża naiwność, ale być może nie zawsze to była naiwność, ale ciężar życia sprawił, że w niektórych aspektach stałem się teraz zgorzkniały i bardziej pesymistycznie nastawiony. A być może oba wytłumaczenia są w tym przypadku poprawne. Zmiany, które we mnie zaszły na pewno można nazwać rozwojem na poziomie intelektualnym. Rozumiem i dostrzegam znacznie więcej niż kiedyś, zarówno w otaczającym mnie świecie jak i w sobie. Znacznie wzrosła też moja otwartość. Paradoksalnie jednak większa wiedza niekoniecznie niesie z sobą większy pokój. Poznanie bardziej niektórych problemów sprawiło, że nie wiem co o nich myśleć. Zdaje się, że istnieje dużo takich, dla których nie ma dobrych rozwiązań, mimo, że kiedyś zdawało mi się, że je znam.              Jednym z największych i najtrudniejszych odkryć było doświadczenie zła i tego, że każdy może zranić. Doświadczenie tego, że ja również nie jestem zupełnie nieszkodliwy i niegroźny i również potrafię zadawać ból. Istnienie zła wydaje się być czymś oczywistym. Nawet przedszkolak wie, że nie każdemu należy ufać. Od małego uczy się dzieci, żeby nie ufać nieznajomym. Od pierwszych lat dowiaduje się też o okrucieństwach wojen czy zbrodniach wojennych. Uczy to jednak, że zło jest czymś względnie dalekim, abstrakcyjnym. Zagrożenie jest gdzieś daleko, a najbliższe otoczenie jest bezpiecznym azylem. Dopiero doświadczenie zła ze strony najbliższych osób, wyrywa z tej iluzji bezpieczeństwa. Nagle się okazuje, że człowiek, któremu ufałeś też potrafi zranić. Czasem jest to coś niezamierzonego, ale bywają sytuacje, w których jest zrobione to z pełną premedytacją. Doświadczenie zranienia przez bliską osobę, równa z ziemią poczucie bezpieczeństwa. Oto jedna z niewielu rzeczy, które wydawała się być pewna, w tym niepewnym świecie, nagle przestaje nią być. Doświadczenie tego po raz pierwszy jest czymś wręcz dewastującym, po czym trudno się pozbierać. A pełne zaufanie kolejnym osobom i otwarcie się przed nimi, przestaje być naturalnym zachowaniem, a staje się aktem odwagi. Postawa zaufania przestaje być domyślnym sposobem zachowania, od teraz ktoś na to zaufanie musi zapracować. A nawet jak ktoś już zapracuje na zaufanie, to są w nas miejsca, w które nie wpuszczamy prawie nikogo. Jest coś niezwykle przygnębiającego w tej wizji. Istnieje we mnie potrzeba bycia zrozumianym w sposób dogłębny. Nie jest to jednak, możliwe bez całkowitego, a przynajmniej znacznego odsłonienia się, którego się często boję. Często w sytuacjach, kiedy przeżywałem trudności bardzo chciałem, żeby to zostało zauważone, a jednocześnie robiłem wszystko, żeby nikt nie zauważył, że coś jest nie tak. Daje to poczucie jakiegoś bezpieczeństwa, ale za to pogłębia poczucie samotności. Kiedy próbuje analizować z czego wynika to, że często staram się robić dobrą minę do złej gry, dochodzę do wniosku, że wynika to z tego, że nie chcę okazywać słabości. W słabości nie ma nic pociągającego. Zachwycają nas ludzie sukcesu, ludzie odważni, tacy, którzy zdają się być nie do złamania. Słabi zasługują co najwyżej na litość, a nie na podziw. Przekonanie o tym, że na miłość i bliskość trzeba sobie zasłużyć, które wciąż mocno tkwi we mnie, a także pewnie w wielu innych osobach, jest bardzo niszczące. Możemy korzystać z języka religijnego i mówić o tym, że Bóg kocha, każdego człowieka i że każdy człowiek jest ważny, ale ostatecznie wszystko dookoła zdaje się mówić, że w praktyce to wcale tak nie działa. Bóg może i kocha każdego człowieka, ale wśród ludzi zdają się panować inne zasady. A odwoływanie się do miłości Boga, podczas rozmowy z człowiekiem, który czuje się zupełnie osamotniony może mieć często porównywalny sens jak przytaczanie komuś, kto umiera z pragnienia, fragmentu Pisma Świętego mówiącego o tym, że Słowo Boże orzeźwia duszę. Ostatecznie efekt jest taki, że staram się budować swój wizerunek jako kogoś, kto trzyma swoje życie mocno w swoich rękach i jest dokładnie w tym miejscu, w którym chciałby być, co nie zawsze jest prawdą. Zachowuje się jak handlarz aut, który próbuje sprzedać samochód po wielu wypadkach jako taki w stanie niemal idealnym. A przecież wszyscy jesteśmy słabi. Wszyscy jesteśmy poturbowani przez życie. Niektórzy mniej, inni bardziej. Wgniecenia są w różnych miejscach. Mniej lub bardziej widoczne, ale na pewno gdzieś są. 
    Doświadczenie cierpienia obniżyło moją wrażliwość. Przyzwyczajenie do odczuwania bólu sprawiło, że przywykłem by obserwować go u siebie czy innych. Stał się jakby częścią otaczającego mnie krajobrazu. Nie za bardzo wiem, w którym momencie się to stało, ale widząc czyjeś cierpienie, przestało to oddziaływać w znaczący sposób na moje emocje. Pamiętam, że kiedy przez parę dni przebywałem w obozie dla uchodźców na Lesbos to na poziomie intelektualnym miałem świadomość, że dzieje się tam coś bardzo złego, ale na poziomie emocjonalnym nie wpływało to na mnie prawie wcale. Właściwie jest to bardzo przydatne, bo pozwala mi na wiele spraw spojrzeć na chłodno podczas, gdy inne osoby, są pogrążone w emocjach. Jednak z perspektywy kogoś, kto patrzy na moje zachowanie z boku może wyglądać to jako egoizm. I może w jakimś stopniu jest to egoizm. 
    Po paru latach zauważyłem też jak zmienił się mój sposób patrzenia na wiarę i na Boga. Dziecięca ufność, którą miałem kilka lat temu mocno stopniała. Bóg jest i pewnie działa, ale żeby coś się zmieniło muszę faktycznie na to samemu zapracować. Muszę przyznać, że wpadłem w pewną pułapkę, z której do dziś próbuje się wydostać. Doświadczenie długotrwałego cierpienia i idących z nim długotrwałych modlitw o to, żeby coś się zmieniło, które zdawały się nie być wysłuchane, sprawiły, że w pewnym momencie przestałem prosić i pytać. Bóg jest, ale chyba nie potrzebuje wskazówek. Poprowadzę swoje, życie po swojemu, bo kiedy pytałem o drogę czy prosiłem o światło to odnosiłem wrażenie, że nie dostawałem żadnej pomocy. Jednak możliwe jest, że choć tego nie widziałem to On cały czas mnie prowadził. Ja jednak zacząłem żyć w poczuciu, że to ja jestem sobie sterem i żaglem. Ma to swoje dobre strony. Poczucie, że tylko od mnie zależy co ze mną będzie może motywować do działania i sprawić, że będę szybciej podejmował istotne decyzje. Jednak brak refleksji, która była częścią modlitwy może sprawić, że decyzje te będą pochopne. Myślę, że często się tak zdarzało w moim życiu. Strategia jaką często przyjmuje w kryzysowych sytuacjach jest taka, że w momencie gdy coś nie działa to zaczynam myśleć o tym co mogę zmienić, żeby było inaczej. Czuję, że nic się w moim życiu nie dzieje. To może warto by było je jakoś rozhuśtać? Może znaleźć ciekawszą pracę? Może wejść w nowe środowisko i poznać nowych ludzi? To zasadniczo dobra strategia na wyjście z marazmu. Może się jednak okazać, że po jakimś czasie nowości przestaną być nowe i wróci poprzedni stan, a sił na dalsze zmiany już nie będzie.