Bardzo często słyszałem w swoim życiu takie zdanie: „Bóg nie powołuje zdolnych, tylko uzdalnia powołanych”. I właściwie zawsze w to wierzyłem. Wiele osób opowiadało mi, że tak właśnie to wyglądało w ich życiu. W Biblii można przeczytać historię Gedeona, kiedy to Bóg za pomocą jakiegoś prostego człowieka z nic nieznaczącego rodu, uwalnia Izrael z rąk Madianitów. Czy też święty Paweł, który piszę w swoim liście: „Wszystko mogę w tym, który mnie umacnia”. Ten temat jest tak często poruszany na wszelkiego rodzaju rekolekcjach, że stał się czymś równie naturalnym co stwierdzenie, że Bóg mnie kocha. Zawsze kiedy to słyszałem, mówiłem sobie: „Wow. Bóg może działać wielkie rzeczy poprzez słabych ludzi”. Było to dla mnie czymś niesamowitym, ale jednocześnie całkiem realnym. Przynajmniej do momentu, kiedy zadałem sobie pytanie: „A co ze mną?”.
Historia Gedeona. Działalność Matki Teresy z Kalkuty. O tym świetnie się słucha i czyta. I całkiem łatwo się w to wierzy, bo o ile Gedeon, był tylko postacią biblijną, co do której istnienia nie mamy nawet pewności, to jednak Matka Teresa była kimś jak najbardziej realnym. Zresztą podobnych historii jest więcej. Jednak w momencie, gdy zaczynam się zastanawiać, że jednak Bóg chcę od mnie czegoś więcej od leżenia na kanapie i użalania się nad sobą, pojawiają się schody. Kiedy czyta się żywoty świętych, to z reguły coś, co jest najbardziej widoczne, to efekt końcowy. Spis wielkich rzeczy, które dokonali. Cała spuścizna, która po nich powstała. Oczywiście święty Paweł był mordercą, apostołowie bandą tchórzy i niedowiarków, ale gdy patrzy się na to, do czego doszli, wydaję się to nieosiągalne. Może możliwe gdzieś w dalekiej przyszłości, kiedy już będę gotowy, ale na pewno nie teraz. Ale czy ci ludzie byli gotowi? Oczywiście, jest taka grupa świętych, doktorów Kościoła, znana z tego, że napisali jakiś traktat filozoficzny, którzy rozwijali teologie, ale to nie oni ponieśli ewangelię na cały świat. Nie zrobili tego intelektualiści, ale grupa rybaków, celników i zbitek innych, równie mało znaczących osób. Czy oni byli na to gotowi? Nie przeczytali żadnej książki, nie skończyli studiów oratorskich, a zostali posłani w świat. Czekamy na czas, kiedy będziemy w pełni gotowi, a najprawdopodobniej nigdy tak nie będzie. Kiedy jakiś czas temu miałem modlitwę o otwarcie o Boże błogosławieństwo według pięciu kluczy Neala Lozano, wyrzekłem się między innymi strachu przed wystąpieniami publicznymi. Potem pojawiła się myśl, że skoro jestem wolny, to trzeba coś z tym zrobić. Trzeba zacząć nad tym pracować. Wpadłem na pomysł, że przeczytam kiedyś czytanie podczas Mszy Świętej. Jednak za każdym razem, kiedy się za to brałem, dochodziłem do wniosku, że dzisiaj czytanie jest za długi albo będzie za dużo osób i będę się stresować. I w ostateczności minęło już wiele tygodni, a ja nie zrobiłem nic. Przyjdzie czas, że będę bardziej gotowy, bardziej pewny siebie i wtedy to zrobię. A jeżeli taki czas nie nadejdzie? Zacznę się zajmować innym, gdy tylko zrobię porządek z własnym życiem, własnymi myślami. A może się okazać, że będą mijały lata, a w głowie będzie taki sam bajzel, jaki był. Być może właśnie wyjście do ludzi, niekoncentrowanie się na sobie, na swoich problemach, będzie czymś, co uporządkuje nasze życie. Kiedy przygotowywałem się do modlitwy, myślałem, że będzie to jak dotknięcie czarodziejskiej różdżki, które z miejsca wykorzeni wszystkie moje problemy. Owszem, niektóre rzeczy zniknęły, ale w niektórych kwestiach zmieniło się tylko to, że wiem skąd to wynika, a nadal sobie z tym nie radzę. Wiem, że to kłamstwo, ale i tak w to wierzę. Taki paradoks. A jednak wiem, że Bóg będzie to wszystko przemieniał. Być może potrwa to rok, dwa lub więcej, ale zostanie uzdrowione.
W moim życiu jest jak piosence Golca. „Tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco”. Nie ma tu nic z ciekawego, ale z tego nic Bóg może wyciągnąć wiele.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz