Swego czasu, w
słabszych chwilach, kiedy na przykład miałem problemy z modlitwą
lub nie radziłem sobie ze swoimi przyzwyczajeniami, często prosiłem
Boga o wstrząs, który obudzi mnie z letargu, w jakim się
znajdowałem. Modliłem się o jakieś mocne doświadczenie, które
będzie znakiem ostrzegawczym, a jednocześnie czymś co mnie
zmotywuje do walki. O coś co mną zatrzęsie w posadach, jak to
pisałem w jednym z moich wierszy. I takie wstrząsy często
przychodziły. Z reguły w formie pewnych trudnych doświadczeń,
które wynikały z moich wcześniejszych zaniedbań i popełnionych
błędów. Takie jak cztery poprawki, po przespanym pierwszym
semestrze studiów, które jak kubeł zimnej wody wyrwały mnie z
głębokiego snu. Na moje szczęście, bardzo skutecznie i w samą
porę. Podobne, krótkie, ale silne wstrząsy pojawiały się w moim
życiu duchowym, kiedy to upadki w bardzo wyraźny sposób
pokazywały mi, że wcale nie jestem tak święty jak mi się to
wcześniej wydawało. A właściwie nie jestem, ani w jednym calu...